Modlitwa w Płocku
Pisze Pastor z Płocka, Lesław Juszczyszyn. W spotkaniu tym brał udział Pastor Sebastian Zima i modlił się w zespołach.

Są wydarzenia w naszym kraju, które wszyscy śledzimy, mówimy o nich i staramy się wyciągać jakieś wnioski dla siebie. Są wydarzenia, które odbijają się na naszym życiu tak znacząco, że trudno po nich żyć tak samo. Wydarzenie, o którym chcę Wam dzisiaj opowiedzieć miało tak ogromne znaczenie dla ludzi, którzy w nim uczestniczyli, w tym dla mnie, że życie nie tylko się zmieniło po nim, ale nabrało piękniejszych barw i nie sposób o tym nie opowiedzieć. Oto, co się wydarzyło!
5 lipca 2014r. w Kościele Chrystusowym w Płocku miała miejsce konferencja nt. uzdrowienia. Poprowadził ją Pastor Leszek Korzeniecki i Iza Jachimiak z ekipą (Leszek i Iza to ludzie od książki „Czy Bóg ciągle uzdrawia?"). Janusz Bigda, znana postać muzyczna w świecie ewangelicznym, grał i śpiewał. Czekaliśmy na ten dzień długo i przygotowywaliśmy się do niego. W naszej wspólnocie od dawna narastało pragnienie takiej modlitwy i prosiliśmy o ochronę. Martwiło nas, że wszystkie nasze dzieci chorowały i wielu dorosłych też nie mogło uporać się z chorobami. Dużo modliliśmy się, pościliśmy, rozmawialiśmy o darach duchowych potrzebnych w posłudze uzdrawiania i prosiliśmy o nie, wołaliśmy do Boga w konkretnych przypadkach, nakładaliśmy ręce, czuliśmy troskę Boga, ale nie widzieliśmy realnej zmiany naszego położenia. Kiedy zatem przyjechali nasi goście, żeby modlić się nad naszymi chorymi, byliśmy wyjątkowo zdeterminowani, a jednocześnie zmęczeni złem, które nas atakowało.
Po dwóch sesjach wyjaśniających czym w sensie biblijnym jest uzdrowienie, Leszek Korzeniecki zaprosił ludzi, którym w tej chwili doskwierał ból. Wyszły trzy osoby z bólem kręgosłupa. Pastor chciał przy okazji wyjaśnić, że to nie jego ręce leczą, ale, że to Bóg uzdrawia i jest wierny swoim obietnicom zawartym a Biblii. Z naszej strony wystarczy wiara wielkości ziarnka gorczycy i gotowość skorzystania z tego, co Jezus już wysłużył dla nas na krzyżu. Wszyscy, którzy czytają Biblię znają stwierdzenie proroka Izajasza: Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie (Iz 53,5). Z tego wynika przekonanie chrześcijan, że Jezus wziął na krzyż nie tylko nasze grzechy (zło, za które jesteśmy odpowiedzialni), ale też wszystkie nasze choroby (choroby to skutek grzechu). Kolejne wyjaśnienie dotyczyło tego, że wolą Boga jest to, by Jego dzieci żyły w wolności nie tylko od grzechu, ale także od jego skutków czyli chorób i biedy. Jego wolą jest to byśmy byli zdrowi! Jezus przyszedł po to, by Jego owce miały życie i obfitowały (J 10:10). Ludzie z ekipy modlitewnej położyli ręce na plecy tych trzech osób, które wyszły i zaczęli się modlić. Po krótkiej chwili jedna z nich stwierdziła, że ból kręgosłupa odszedł, za chwilę to samo stwierdziła druga i trzecia. Działo się to w mało spektakularny sposób. Nie działo się nic nadzwyczajnego, ale ci ludzie zostali w sposób nadnaturalny uzdrowieni! To zachęciło pozostałych uczestników spotkania, którzy mieli zdrowotne problemy. Co chwilę do mikrofonu podchodziły osoby, które składały świadectwo uzdrowienia. Tego dnia Bóg uzdrowił kilkanaście osób! Jeden z mężczyzn dziękował za uzdrowiony bark, kilka kobiet doznało uzdrowienia kręgosłupa, jednemu dziecku zniknęły skórne problemy, ktoś inny dziękował za uzdrowione kolana. Świadectwa ich uzdrowienia można znaleźć w Internecie.
Muszę powiedzieć, że dzięki temu wydarzeniu moja wiara znowu wzrosła, bo na własne oczy mogłem zobaczyć łzy szczęścia ludzi, którzy przyszli zgarbieni, kulejąc, z bólem wymalowanym na twarzy, a wychodzili wyprostowani, uradowani, szczęśliwi. Nie wszyscy jednak zostali uzdrowieni w taki sposób. Kilka osób odeszło po modlitwie stwierdzając, że ból się nie zmniejszył i problem z którym przyszli nie zniknął. Zostali jednak zachęceni do kontynuowania modlitwy o uzdrowienie. Nie wszyscy są w jednakowy sposób uzdrawiani i to też jest część tajemnicy.
W każdym razie ja też podszedłem z prośbą za mój chory kręgosłup. Konkretnie chodziło mi o zwyrodnienie w odcinku lędźwiowym. Czułem wyraźny ból, byłem okropnie zmęczony problemami życiowymi, a przede wszystkim chorobami w mojej rodzinie. W czasie modlitwy zauważyłem, że złapałem głębszy oddech i pomyślałem: „O, jak dawno tak głęboko nie oddychałem, a po chwili poczułem, jak jakaś siła od środka prostuje mnie i odgina mnie do tyłu. I jak przed chwilą stałem pochylony, tak teraz ta siła odginała mnie do tyłu. Po chwili byłem wygięty w pałąk. W pewnym momencie musiałem się wyraźnie podeprzeć nogą, żeby nie upaść na plecy. Nie miałem wątpliwości, że to siła Ducha Świętego! Modlący się zauważyli to i zapytali czy coś się zmieniło w moim kręgosłupie. Zgodnie z prawdą opisałem co się dzieje. Otóż ból w odcinku lędźwiowym jakby zelżał, poproszony o sprecyzowanie, stwierdziłem że tak mniej więcej ból zelżał o pięćdziesiąt procent ale za to wyraźnie rozbolał mnie kręgosłup na wysokości łopatek!
Ludzie ci postanowili się zatem jeszcze pomodlić. Kiedy skończyli, czułem że zeszło ze mnie całe zmęczenie i obciążenie jakie miałem na sobie przed modlitwą. Czułem spokój, lekkość, wypełniała mnie radość. Ból na wysokości łopatek tym czasem pozostał i czuję go również w chwili, kiedy piszę te słowa. I jestem pełen wdzięczności dla Boga. Ten ból przypomina mi, że przed laty, kiedy byłem studentem, zajmowałem się Piotrem, mężczyzną niepełnosprawnym, który poruszał się na wózku inwalidzkim. Był dobrze zbudowany i ważył ponad osiemdziesiąt kilogramów. Jechaliśmy pociągiem z Katowic do Krakowa. Przy zjeżdżaniu po schodkach wagonu, musiałem zgiąć się w pól, żeby bezpiecznie go odstawić na peron. Wtedy mój kręgosłup nie wytrzymał. Poczułem ostry ból na wysokości łopatek, dłonie się wyprostowały, wózek z podopiecznym spadł na cztery kółka, a ja nie mogłem się już wyprostować. Pamiętam, ból, zaskoczenie, dezorientację i pamiętam równie wyraźnie, że wtedy podeszła do mnie Grażyna, która nam towarzyszyła, wierząca dziewczyna. Zaproponowała mi modlitwę. "Pomodlę się za ciebie, Bóg cię uzdrowi", powiedziała pewnym głosem. A ja w stanowczy sposób odmówiłem. Stwierdziłem, że „tu potrzebny jest lekarz a nie modlitwa". Ona jednak nalegała, a że byłem dobrze wychowanym młodym mężczyzną, to dla świętego spokoju zgodziłem się. Kiedy jednak położyła dłonie na moich i plecach i głośno zaczęła się modlić, pomyślałem sobie, że robi mi obciach na środku peronu, zwłaszcza że wokół kłębił się tłum podróżnych. Zirytowany i zły powiedziałem „dosyć tego, idziemy!" Zgięty w pół i rozzłoszczony pchnąłem wózek i poszliśmy. Jakiś pierwszy napotkany lekarz przegiął mnie do tyłu, coś chrupnęło, ja mogłem się już wyprostować. Po miesiącu ból zelżał i przez całe lata odzywał się tylko sporadycznie. Kiedy w czasie modlitwy rozbolał mnie kręgosłup na wysokości łopatek, uświadomiłem sobie (Bóg mi uświadomił, że wtedy, prawie trzydzieści lat temu, tam na peronie, odrzuciłem możliwość ingerencji Boga, że wyrzekłem się Jego mocy. Mogę sobie dzisiaj tłumaczyć, że byłem bardzo młody i niedojrzały, że to efekt bólu, że nie byłem wtedy nawróconym człowiekiem. Znalazło by się jeszcze parę uzasadnień. Jedno jest jednak pewne i to dotarło do mnie z całą oczywistością: wyrzekłem się wtedy mocy Boga! Bardziej ufałem w pomoc chirurga niż Boga.
Teraz po tym doświadczeniu postanowiłem to zmienić. Przede wszystkim podziękowałem Bogu za to, że przypomniał mi o wydarzeniu, które było moim niewyznanym grzechem braku zaufania do Boga. To przez lata mogło blokować uzdrowienie mojego kręgosłupa, o które się modliłem. W konsekwencji już przeprosiłem Go za moją niewiarę i brak ufności i poprosiłem, by zajął właściwe miejsce w moim życiu. Niewątpliwie mój duchowy kręgosłup został wyprostowany i moja wiara znowu wzrosła. Wierzę też, że ból na wysokości łopatek to dowód na rozpoczęty proces uzdrowienia mojego fizycznego kręgosłupa.
Ja oraz pozostali uczestnicy modlitwy o uzdrowienie żyjemy teraz pod wrażeniem dobra, które się zadziało, pod wrażeniem troski Boga o swoje dzieci, pod wrażeniem Jego mocy. Wierzę, że On - dobry Ojciec, chce jej używać dla dobra wszystkich. Skąd wiem, że chce? Odpowiedź jest prosta — chce, bo kocha. I nie tylko chce — On może, bo jest wszechmocnym Bogiem! Aby się o tym przekonać, warto zobaczyć relacje ze spotkań pastora Leszka Korzenieckiego, Izy Jachimiak i ich ekipy w różnych miejscach w Polsce.

Wspomnienia siostry Dory Schoenherr

Po zakończeniu wojny zbór w Giżycku liczył 80 członków. Byli to przeważnie ludzie starsi lub rolnicy, którzy nie mogli albo nie chcieli opuścić swoich domów. W grudniu 1945 roku do Giżycka z Łodzi przyjechał brat Stanisław Wojciechowski z żoną Anną i córką Damarys. W tym czasie nabożeństwa odbywały się przy ulicy Traugutta 11, w dawniejszym budynku zborowym. Najstarsi zborownicy z rozrzewnieniem wspominają pierwsze nabożeństwo po wojnie, które odbyło się w pierwszą niedzielę adwentową,. Powrót do społeczności, pieśni, wieniec adwentowy oraz osobowość brata Wojciechowskiego na zawsze pozostaną w pamięci osób biorących udział w tym nabożeństwie. W tym czasie budynek, w którym się obecnie znajdujemy, był zajęty przez kościół katolicki. Jednak okazało się, że brat Hermann Bogner, członek Rady Zborowej, do roku 1945 przechował wszystkie dokumenty stwierdzające, że budynek jest własnością zboru i wszystko zostało opłacone gotówką. Jednak trwało to jeszcze około 2 lat nim zbór odzyskał swoją własność.
W 1946 roku odbył się pierwszy po wojnie chrzest - w Niegocinie, przy Krzyżu Brunona. Zostały ochrzczone 4 osoby. W roku 1947 odbył się następny chrzest w jeziorze Niegocin. Tym razem zostało ochrzczonych 11 osób, między innymi i ja. Po chrzcie całym zborem wracaliśmy do odzyskanego już budynku. Brat Stanisław Wojciechowski dbał także o nasze codzienne potrzeby. W marcu 1946 roku założył w Giżycku pierwszą spółdzielnię krawiecką, która liczyła wówczas 15 członków. Nadaliśmy jej nazwę „Spółdzielnia Dobro czynna - Tabita". Aby spółdzielnia mogła funkcjonować, żona kaznodziei Anna Wojciechowska w krótkim czasie zdała w Olsztynie egzamin czeladniczy, a następnie mistrzowski, i tak, w maju 1946 roku mogliśmy rozpocząć pracę. Całym wyposażeniem była jedna wypożyczona maszyna do szycia, stół oraz drobne przybory krawieckie przyniesione przez założycieli spółdzielni.
Od samego początku praca zborowa i praca w spółdzielni były ze sobą ściśle powiązane. W stołówce, gdzie wspólnie spożywano posiłki, widniał werset z Dziejów Apostolskich 2:44 - „... i wszystkie rzeczy mieli wspólne". Spółdzielnia ta nie tylko dała pracę kilku młodszym osobom, ale sprawowała stałą opiekę nad ludźmi starszymi, których wojna pozbawiła środków do życia. 12 osób codziennie otrzymywało talerz gorącej zupy i chleb. Oprócz tego spółdzielnia szyła lub przerabiała im za darmo ubrania. Byliśmy stale razem w dni powszednie i święta. Każdej niedzieli po południu odwiedzaliśmy zborowników zamieszkałych w okolicznych wioskach. Na początku wszędzie chodziliśmy pieszo. Brat Wojciechowski usługiwał Słowem Bożym, a my śpiewem.
Gdy usługiwaliśmy kiedyś w Kamionce, gdzie społeczność odbywała się w miejscowej szkole, jakaś grupa młodych ludzi próbowała nas stamtąd przegonić kamieniami. Ktoś jednak zawiadomił miejscowego milicjanta i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Stwierdziliśmy, że miejscowość nie na damo nazywa się „Kamionki". Jednak z tak wrogim przyjęciem spotkaliśmy się tylko raz. W tym czasie kaplica Baptystów znajdowała się jeszcze w Soldanach, gdzie raz w miesiącu odbywały się popołudniowe społeczności, na które też chodziliśmy pieszo. W roku 1959 budynek musiał zostać rozebrany, gdyż zbór był zbyt biedny, aby odremontować ten stary budynek. Podobnie pieszo udawaliśmy się do Wilkas, Bogaczewa, Kąpu, Skopu, Kozina, Wężówki, Pieczonek i innych miejscowości. Dobrze też rozwijała się współpraca z innymi zborami. Każdą uroczystość zborową zbory z Kętrzyna, Ełku, Giżycka i Szczytna obchodziły razem. Czasem, żeby dojechać na taką uroczystość, trzeba było wstać o 4 rano, aby zdążyć na pociąg o godzinie 5.00 albo 6.00, ponieważ innych możliwości dojazdu nie mieliśmy, ale dla nikogo to nie było przeszkodą.
Wszyscy śpiewaliśmy w chórze. Śpiewaliśmy po polsku, mimo że nikt z nas nie znał języka polskiego. Brat Wojciechowski znał język niemiecki i starał się tłumaczyć chórzystom co śpiewają, tak że po pewnym czasie słowa śpiewanych pieśni stawały się zrozumiałe. W roku 1947 braliśmy udział w ewangelizacji, którą brat Wojciechowski przeprowadził w Słupsku. Aby otrzymać na to pozwolenie musieliśmy się całą grupą udać do Olsztyna do władz wojewódzkich. Tam mieliśmy okazję zaśpiewać w ratuszu. Otrzymaliśmy pozwolenie i pojechaliśmy do Słupska. Tu mieszkaliśmy w szkole, a ewangelizacja była prowadzona w jednej z klas. Po ewangelizacji kilka osób zaprosiło nas do swoich domów, gdzie zostaliśmy przez nich serdecznie ugoszczeni.
W 1948 roku wspólnie spędzaliśmy nasz urlop w Wiśle, w domu wczasowym, który był własnością tamtego zboru. Jadąc do Wisły odwiedziliśmy zbór we Wrocławiu. Zbór w Giżycku nawiązał też kontakty z Seminarium Teologicznym w Malborku. Między innymi studenci przeprowadzali w Giżycku pierwszą w ich życiu ewangelizację. A wyglądało to tak, że każdego dnia tygodnia kolejny student wyjeżdżał na ewangelizację, a w sobotę razem z Rektorem przybyła reszta kolegów. Ewangelizacja była niezapomnianym przeżyciem zarówno dla zboru jak i studentów Seminarium.
Po 5 latach pracy w roku 1950 brat Wojciechowski musiał z powodów politycznych ustąpić z funkcji kaznodziei w Giżycku. W tym czasie zbór miał 90 członków, w zborze działał chór, sekcja młodzieży, szkółka niedzielna i koło niewiast. W roku 1950 pracę kaznodziei w Giżycku podjął brat Marian Szajner. Był to bardzo trudny okres dla zboru, gdyż w końcu lat pięćdziesiątych wiele rodzin wyjechało do Niemiec. Pozostało już tylko około 30 członków. Pożegnania z wyjeżdżającymi były bardzo trudne, gdyż zamknięte granice wskazywały raczej na to, że już się nigdy nie spotkamy. Jednak Bóg nigdy nie pozostawił zboru bez nadziei i wciąż przyprowadzał nam ludzi, którzy mogli w dalszym ciągu prowadzić pracę zborową.

Wspomnienia br. Jarosława Pietnoczki
Łuczany - Giżycko

Gdy ponad pół wieku temu nasz transport z przesiedleńcami zatrzymał się na stacji nad brzegiem wielkiej wody, myśleliśmy, że to jest Morze Bałtyckie, gdyż jechaliśmy te kilka dni z lubelszczyzny wciąż na zachód, ale później okazało się, że jest to stacja o bardzo dziwnym i obcym nam brzmieniu Giżycko, a wielka woda to tylko jezioro Niegocin. W mieście gdzie niegdzie widać jeszcze było napisy na szyldach - Łuczany - i z tego wywnioskowaliśmy, że powinien tu być zbór baptystów (wiedzieliśmy, że w Łuczanach mieszka br. Wojciechowski) i oczywiście zaraz go odszukaliśmy. Kaznodzieją zboru był Stanisław Wojciechowski. Gdy Kaznodzieja Wojciechowski usłyszał, że jesteśmy z transportem na stacji, zaraz z młodzieżą zborową przyszedł do nas, zapytał się w czym może nam pomóc, a młodzież zaśpiewała kilka pieśni chórowych pod batutą Alfreda Helmer, jedną z nich pamiętam do dziś, a była to pieśń „Gwiazdą w mych ciemnościach". Śpiewowi temu przysłuchiwało się wielu współpodróżnych, którzy mocno się zdziwili, że „sztundy" (tak przezywano wierzących) mają i tu swoich współwyznawców. Dzięki br. Wojciechowskiemu osiedlono nas w pobliżu Giżycka, ponieważ byliśmy przeznaczeni do osiedlenia się w okolicy Bań Mazurskich, które wówczas nazywały się Bunkowo.
Zbór giżycki w tym czasie był już dość liczny, z dużą grupą młodzieży i mieścił się przy ulicy Traugutta 11, gdzie nieduża sala zborowa okazała się za mała. Dużą radością zborowników było, gdy Kazn. Wojciechowski odzyskał kaplicę od sióstr zakonnych przy dzisiejszej ulicy 1-go Maja, którą marny do dzisiaj. Wkrótce i ta kaplica była wypełniona zborownikami tak, że w czasie uroczystości zborowych chór musiał mieścić się na balkonie. Chrzest wiary odbywał się w jeziorze Niegocin, a nie w kaplicy, jak dzieje się to obecnie. Dwa razy w roku odbywały się ewangelizacje, na które zbór zapraszał wybranych misjonarzy. Kaznodzieja Wojciechowski odzyskał też kaplicę w Soldanach, w której przeprowadzono bieżący remont i odbywały się tu nabożeństwa z udziałem Kaznodziei i młodzieży.
Ponieważ Kaznodzieja Wojciechowski był niezwykle inteligentnym i utalentowanym człowiekiem, żył i energicznie pracował dla dobra Zboru i zborowników. Zorganizował i założył Spółdzielnię krawiecką pod nazwą „TABITA", której jednocześnie był też kierownikiem. Często odwiedzał z młodzieżą rodziny i pojedyncze osoby należące do zboru, a zamieszkałe w dalszych miejscowościach. Podróż odbywała się pieszo lub wozami konnymi. Nieco później podróżowano już własnymi rowerami, które stanowiły większą wartość osobistą niż dzisiaj samochód.
Bóg błogosławił zborowi i nie opuszczał go, jak powiada psalmista Dawid w Psalmie 37:25: „Byłem młody i zestarzałem się, a nie widziałem, żeby sprawiedliwy był opuszczony". Od siebie mogę dodać: byłem młody i zestarzałem się, a nie widziałem, żeby Zbór był opuszczony i bez młodzieży. Niech Bóg wszechmocny i nadal błogosławi swemu Zborowi.